top of page

Rationale animal est homo

 

 

Kim my właściwie jesteśmy...

Siegersraum

albo

Kim my właściwie jesteśmy…

czyli o qui pro quo

 

Niezależnie od tego co się dzieje, od stu z górą lat Niemcy [?!] są najpotężniejszym państwem Europy. Wiele się w tym czasie zmieniło. Dwie Rzesze skończyły swój żywot – jedna głupio, druga podle. Kolejna jest jakimś qui pro quo. Niby niemiecka - ale jakoś tak durnowato, niby potężna - ale bez cojones, niby kreatywna - ale kreatywni uciekają do Australii, czy Stanów. Fryderyk Wielki, Clausewitz, Bismarck, Einstein przewracają się w grobie [tego ostatniego nazwisko znalazło się tu nieprzypadkowo].

„Niemieckość” istniała przez kilkadziesiąt lat i to w dodatku „w odcinkach”. Ostatni raz za czasów pewnego niedorobionego artysty z Austrii. „Niemieckość” – tak zwyczajnie i „po ludzku” - nie istnieje. Może się nią zajmować kryptozoolog, badacz Vrilów, bezrobotny Ossi, czy inny skinheadowy masturbant.

Oczywiście, dziś istnieje „jakaś niemieckość”. I akcent należy położyć na „jakaś”. I zupełnie nie chodzi mi o to, że połowa reprezentacji „Rzeszy 3 i pół” w piłce kopanej ma nazwiska, których bez odpowiednich, wielogodzinnych ćwiczeń normalny mieszkaniec Siegen, czy Lörach nie jest w stanie wymówić. Chodzi mi o to, że „niemieckości” nie ma bo język niemiecki nie jest wystarczającym spoiwem. Bo tradycje są różne. Bardzo różne. I języki niemieckie też jakoś wielorakie.

Po wojnach napoleońskich niektórzy zastanawiali się, czy Niemcy [czyli ludność niezliczonej liczby pseudo-państewek, w której mówiło się którymś z niemieckich dialektów] są w stanie walczyć, być żołnierzami. Nikt nie wątpił w Szwajcarów, Prusaków i Austriaków, ale reszta… Pożal się Boże. To miedzy innymi dlatego wielu Prusaków żaliło się, że zjednoczeniowe pomysły Bismarcka zniszczą Prusy. Pruską tradycję, etos, przebojowość, siłę. Przede wszystkim siłę [!]. I nie mylili się. Gdy Prusy brały Niemców za pysk, krok po kroku, państewko po państewku – ci zaczęli dość szybko przyswajać sobie pruskie wartości. Bo pruski okupant, pruskie państwo przynosiło porządek, prawo, przewidywalność. Ale, niestety – przyswajanie było powierzchowne. Gdy po drugiej światowej wojnie założono Niemcom kaganiec ci potulnie ogon wzięli pod siebie i za wszystko przepraszają. Przepraszają i płacą. Budują związki i koalicje. Miotają się między wschodem i zachodem. Szukają [?] tożsamości i swego miejsca. Szukają czegoś co mieli i na własne życzenie utracili. „Niemcy”! Potomkowie czegoś-tam mającego korzenie w niezliczonej liczbie gównianych pseudo-państewek. Gdy zaczęła się druga wojna w Iraku dostałem sms: świat się kończy: najlepszym golfistą jest czarny, najlepszym raperem biały a Niemcy nie chcą iść na wojnę. Boże na wysokości – sama święta i jakże siermiężna prawda. Dziś prędzej Niemiec zrobi pedalską paradę niż czemukolwiek się sprzeciwi.

Wczoraj obejrzałem sobie film fabularny o niemieckim kontyngencie w Kosowie – porażka. Wstrząsający obraz nieprzygotowania, braku wyobraźni, nieodpowiedzialności i warcholstwa. Byłem w Kosowie zaraz po wojnie. Jeździłem z patrolami. Rozmawiałem z Albańcami, spędziłem sporo czasu w serbskich gettach. Amerykanie, Grecy, Polacy, Rosjanie jakoś sobie radzili. Bez skrupułów kładli na glebę Albańców, przeczesywali całe dzielnice. A Niemcy? … Ale zapadł mi w pamięć tekst z filmu, gdy pewien Albaniec mówi do niemieckiego żołnierza: co się stało z tym dumnym narodem?

Właśnie – co się stało z tym dumnym narodem? Co?

Dzisiejsze Niemcy… Dziś sytuacja jest nieco kuriozalna. Najlepiej radzi sobie gospodarczo land katolicki – a jako żywo katolików nie posądza się o „etosy pracy i twórczości”; w protestanckich landach, w których szczególnie uniwersalne wartości powinny być hołubione tradycyjną potrawą staje się kebab i wielodzietny islamski niedorozwój rodzinny. W Polsce na takie coś mówi się cymes, ale nie tradycyjny żydowski „cymes”, tylko jego odwrotność, czyli cymes  zmiksowany z przekrętem  – takie popieprzone qui pro quo. A durny Niemiec to kupi. Bo jest przede wszystkim Europejczykiem, a dopiero potem, w drugiej kolejności, Niemcem. Kupuje bo jest zwykłym tchórzem, konformistą i leniwą łajzą. I jeszcze myśli, że jest cool i wyznacza trendy…

Żałość i wstyd…

Przez wieki „niemieckojęzyczny obszar kulturowy” współkształtował oblicze Europy. Tej Europy, która stworzyła dzisiejszy świat. Dziś też jeszcze tworzy. Ale co to za Europa, co to za „współkształtowanie”. Wartości, które powodowały, że dziś świat cały posługuje się naszym kalendarzem, uznaje instytucje międzynarodowe przez nas stworzone, wykładnią prawa międzynarodowego jest nasza tradycja prawna i wszędzie alfabet łaciński jest zrozumiały i rozumiany – wszystko to jest już passe. Odeszło do przeszłości. Bo Europejczyk to synonim bezjajecznego fiuta myślącego co zrobić by się nie narobić, który – co wybitnie pokazali Holendrzy w Bośni oraz ostatnio w Libii i Niemcy w Afganistanie – potrafi dać dupy, zamknąć oczy na oczywistości a jak się buntuje to tylko dlatego, że wojskowy śpiworek jest w zły szlaczek przyozdobiony. Prawie siedem dekad spokoju uśpiły czujność i stara rzymska zasada – si vis pacem para bellum – przestała obowiązywać. Obowiązuje inna - si vis pacem para kondom. Und Sieg heil. Ale „Sieg” w rzucaniu zużytą prezerwatywą do sracza. I nic ponadto.

Kiedyś zasadą było, że „goście” mając prawo kultywowania tradycji – prywatnie – nie tylko akceptowali, ale poddawali się PRAWU społeczności, której członkami się stawali. Dziś domagają się nie tyle równouprawnienia, akceptacji i poszanowania, ale żądają by ICH gówniana tradycja stała się obowiązującą. A ponieważ cojones to towar deficytowy, to i okazało się, że kebab, pies w piętnastu smakach oraz kot w ziołach stały się tradycyjnymi niemieckimi potrawami. Szczególnie kabab. Zresztą – nie tylko niemiecką. Wystarczy popatrzeć na wystraszonych Franoli, którym banda prorokowych półanalfabetów robi z dupy jesień średniowiecza. A ich nieco krótki i niewyględny „prezydent” wije się jak psia glista w kociej kuwecie próbując udowadniać, że „Francja potęgą jest i ma bombkę; a nawet trzy”.

Dzisiejszym, tzw. Niemcom nie przeszkadzają różne indywidua „za sterami”. Kanclerka bez cojones [to akurat, fizjologicznie, do wytłumaczenia, ale w porównaniu z Margaret T, niezbyt], poprzednik, były tzw. kanclerz co się za stróża u azjatyckich ćwierćanalfabetów zatrudnił, a wcześniej deal zrobił, dzięki któremu płacimy a on z każdego euro ma eurocenta, i inni pomniejsi. A „durny naród niemiecki” wciąż kupuje kolejne ściemy.

Gdyby ktoś powiedział w dniu, w którym niewydarzony Adolf stał u bram Moskwy, że wkrótce najlepszą armię świata będą mieć Żydzi a Niemcy nie będą się nadawać nawet do czyszczenia menażek to szybciej od prędkości dźwięku a nawet prędkości światła zostałby zamknięty w zakładzie psychiatrycznym. Minęło kilkanaście lat od zakończenia drugiej, dużej wojny a Żydzi stali się najlepszą armią a Niemcy przestali się nadawać do czegokolwiek. No… może tylko kebaba dobrze zrobią…

Jak tak dalej pójdzie, to za jedno pokolenie będziemy jakimś pieprzonym skansenem a biały człowiek będzie wzbudzał takie same emocje jak tańczący Apacz w Paryżu Anno Domini 1846. Żenada.

„Wspólnota narodowa” to dość niebezpieczny pomysł, ale „wspólnota idei” to spoiwo prawdziwe. Kiedyś spajała nas idea. Zdarzyło się, że jej wymiar był potworny i zbrodniczy. Ale, generalnie, był twórczy. Dziś to zamierzchła przeszłość. Swoisty „Raj Utracony”. Staczamy się. I końca tej równi pochyłej nie widać.

Niestety, skończyły się Prusy a wraz z nimi skończył się „sen o potędze”. Skończył się etos, skończyła się wspólnota. Skończyli się Niemcy. Zaczęły się Niemcy. Jakaś-takaś niemieckojęzyczna [bardzo nie wszędzie!] Pokraka.

Jestem rewizjonista i konserwatysta. I libertarianin. Może, gdybym był homoseksualnym związkowym działaczem bzykającym jakiegoś małego Turka, czy Kurda, albo gdybym był dość odrażającą aktywistką feministyczną, dla której „orgazm” to jedynie termin z Wikipedii, to może mówiłbym/ mówiłabym inaczej. Może gdybym był partyjnym funkcyjnym rządzącej partii udowadniałbym, że jest cool. Ale nie jestem. Jestem za to bardzo przywiązany do naszej tradycji. Wielokulturowej, wieloreligijnej, wielonarodowej, ale EUROPEJSKIEJ. Zdarza się.

Cóż więc? Więc jesteśmy wykastrowanym pseudo-narodem. Jesteśmy nienarodem. Zbieraniną łajz przyzwyczajonych do wygodnego życia i tylko czasami wspominających czasy świetności – w dodatku niezbyt naszej.

Być Niemcem to nie honor – to wyzwanie dla wybitnie odważnych, albo totalnie durnych. Dlatego wolę mówić, że jestem Prusak. Choć Prusak i Niemiec ze mnie jak z cegły myśliwiec bombardujący.

Ale jednak Prusak… Albo coś na kształt…

A czym jest SIEGERSRAUM? Jest moim „Raum”. Moim miejscem, moim Lebensraum.

Vom Kriege

Wojna jest kontynuacją polityki, ale innymi środkami

Carl von Clausewitz

 

W dziele „O wojnie” [Vom Kriege] znajdziemy wiele kapitalnych myśli wybitnego pruskiego stratega, choćby taką: pokój to przerwa między wojnami.

Dlaczego o tym wspominam, skoro blogosfera ma traktować o gospodarce? Powód jest zasadniczy – każda „polityka” ma wymiar ekonomiczny, a skoro wojna to też polityka, tylko inaczej, to i ona ma wymiar ekonomiczny. I nie chodzi mi o to, że następuje przestawienie gospodarki na wojenne tory, że składki na „Garbusy” miast na samochody idą na czołgi, u-booty i armaty, bo to truizm. Ważniejsze jest coś innego – otóż w czasie wojny ograniczeniu, albo zawieszeniu, ulegają możliwości społecznego funkcjonowania. Gdyby w czasie wojny jakiemuś działaczowi związkowemu przyszło do głowy zorganizowanie strajku w fabryce amunicji, to w ciągu godziny zostałby przykładnie rozstrzelany.

Bardzo często w analizach konsekwencji wojen, oprócz informacji o zabitych i zniszczeniach, pojawia się stwierdzenie, że wojna przeorała społeczeństwo i zmieniła, albo na nowo zdefiniowała, dotychczasowe wartości. I że nic już nie jest takie jak wcześniej.

Przykłady?

Proszę:

choć ruch socjalistyczny istniał przed wybuchem Wielkiej Wojny – a nawet miał swoich przedstawicieli w parlamentach – to dopiero po jej zakończeniu rozlał się po całym świecie zmieniając nie tylko polityczną mapę kontynentów, ale przede wszystkim wprowadzając do dyskursu politycznego, a nade wszystko działań władz ustawodawczych, wykonawczych i sądowniczych, idee, które jeszcze kilka lat wcześniej u większości ludzi powodowały pobłażliwy uśmiech i pukanie się w czoło; to właśnie w konsekwencji I wojny światowej intelektualna i moralna aberracja powszechnie zawładnęła umysłami polityków i zwykłych ludzi; gdyby nie wojna, narodowy i międzynarodowy socjalizm we wszystkich swych odmianach nie święciłby triumfu: nie byłoby listopadowej Rewolucji Październikowej, nie byłoby Mussoliniego, Adolfa, Mao, Pol Pota… nie byłoby dwudziestowiecznego zwycięskiego pochodu lewactwa wszelkiej maści.

Czyli – rzeczywiście - wojna zmienia dużo, albo nawet wszystko.

Przerwa już się skończyła i czy to się komuś podoba, czy nie, kolejna totalna i światowa wojna trwa.

W pewien sposób - bardzo dobrze, że trwa, bo jest szansa, że znów coś się zmieni. Znów bardzo. Ale tym razem w drugą stronę.

Gdy niewydolne przedsiębiorstwo nie radzi sobie na rynku, wtedy czeka je upadek, albo wprowadzenie bolesnego programu naprawczego. W takim przedsiębiorstwie, gdy zostanie postawione w stan upadłości i rozpocznie się realizacja programu naprawczego, przestają obowiązywać niektóre – te najbardziej szkodliwe – przepisy, w tym te gwarantujące rozmaitym grupom przestępczym o charakterze zbrojnym, czyli związkom zawodowym, możliwość działania.

Jeśli założymy, że państwo w stanie wojny jest jak przedsiębiorstwo w upadłości, wtedy może się okazać, że obecna wojna nie jest dopustem bożym, ale możliwością i nadzieją na przywrócenie właściwego porządku rzeczy: skończą się parady z gołymi dupskami w centrum miast, skończy się dyktat biurokratycznych darmozjadów, skończy się tworzenie niezliczonej liczby obłąkanych przepisów regulujących krzywiznę banana, zasady wkręcania żarówki, produkcji oscypka. Skończy się nowomowa i urzędniczy bełkot „prawny”. Skończą się kariery ludzi podłych i zabiegania o przychylność pospólstwa.

Jest taka szansa.

Mam taką nadzieję.

Bo wybór jest prosty: albo walka, praca, rodzina, pełna odpowiedzialność za swe czyny i w konsekwencji zwycięstwo, albo będzie pozamiatane i swe warunki będzie dyktować postsowiecki bandyta, lub zakompleksiony wyznawca Proroka. Albo i jeden i drugi do spółki.

Dlatego „cieszę się” na wojenne katharsis – skończy się chory eksperyment społeczno-gospodarczy i, mam taką nadzieję, po stu latach wszystko powróci do normalności.

Wyjątkowo długa przerwa między wojnami dobiegła końca i wierzę, że obłąkany koncept ideologiczny będzie można zakopać w jakimś bezimiennym dole, by za jakiś czas o minionym stuleciu móc pisać tylko i wyłącznie jako o czasie dziwacznym, w który człowiek człowiekowi zgotował smutny los, ale jednak czegoś się nauczył.

 

 

Carat czy kalifat?

Carat, czy kalifat?

Moskwa nigdy nie należała do świata europejskiego. Nigdy! Czasem tylko się oń ocierała, mrugała zalotnie okiem, przyjmowała niektóre mody, modyfikowała na swój własny sposób niektóre pomysły. Jednak nigdy europejskość nie była czymś więcej niż sztafażem, odrobiną pudru kiepsko przykrywającym azjatyckość.

Niezależnie od tego, czy było to jedno z ruskich księstw, dominująca, carska Rosja, zdehumanizowany sowiecki kołchoz, czy przywracająca potęgę odradzająca się Nowa Rosja, zawsze był, jest i będzie to stan umysłu a nie przestrzeń wolnych ludzi. Zawsze była, jest i będzie to antyteza naszego świata i naszej kultury.

Rosyjski świat wartości jest całkowitym zaprzeczeniem naszej cywilizacji. I nie zmienia tego fakt, że świat białego, zachodniego człowieka wynaturza się i coraz bardziej staje się swoją własną karykaturą.

Choć rządzący Europą robią co mogą by to zmienić, dla wielu Europejczyków wciąż najważniejszy jest człowiek, wolna jednostka, która ponosi odpowiedzialność za swe decyzje i której tzw. państwo nie może niczego narzucać. Coraz mniej to prawdziwe stwierdzenie, ale nadal – choćby deklaratywnie - podmiotowość a nie przedmiotowość każdej osoby to obowiązująca w naszej kulturze zasada.

Rosja to stan, w którym jednostka znaczy niewiele a często zgoła wręcz nic. To stan, w którym los pojedynczego człowieka podporządkowany jest omnipotentnemu państwu, wąskiej grupie, która decyduje o teraźniejszości i przyszłości za nic mając jednostkę. To wreszcie stan, w którym ta pozbawiona praw jednostka godzi się na przypisaną jej rolę uznając, że to jest właśnie to, co dla każdego jest najlepsze. Bo wszystkie niedostatki wynagrodzi świadomość, że Rosja jest wielka, potężna, że wszyscy się jej boją, że może innym narzucać własną wolę. A że głód, brud, smród… Matuszka Rossija jest najważniejsza. Człowiek jest przedmiotem a nie podmiotem.

Niewielu z tych, którzy nie zetknęli się z tym światem jest w stanie zrozumieć jak jest on odmienny, obcy i jak wielkie zagrożenie stanowi. Większość patrzy na Rosję i traktuje ją jak każdy „normalny” kraj, taki, w którym sam żyje. I ten błąd jest bezwzględnie i bardzo skutecznie przez Rosję wygrywany. Nie do przecenienia jest również nieprawdopodobna wręcz korupcja europejskich tzw. elit polityczno-gospodarczych, które wsysane w świat dziwnych zależności i możliwości zarabiania ogromnych pieniędzy stają się swoistą V kolumną.

Gdyby nie potworne skutki jakie głupota i nieudolność tzw. europejskich elit w kontaktach z Rosją niesie, to pewnie dobrze bym się bawił obserwując jak raz za razem zadufani w sobie piewcy „europejskich wartości” są ogrywani przez bezwzględne bydlę bezkompromisowo prące ku wytyczonemu celowi. Niestety, owa głupota i nieudolność [wolę myśleć, że to tylko głupota i podłość a nie zwykła zdrada i zaprzaństwo] niosą straszne skutki dla każdego z nas.

Rosja, po latach upokorzeń i upadku, znów jest silna a będzie tylko silniejsza, Europa jest słaba a będzie jeszcze słabsza, chyba, że nastąpi przebudzenie i powrót do tego wszystkiego co stanowiło o sile i atrakcyjności naszej kultury. Możliwe, że tak się właśnie dzieje i jesteśmy świadkami dokonującego się zwrotu o czym mogą świadczyć wyniki ostatnich wyborów do tzw. europarlamentu. Może, ale – niestety – bardziej prawdopodobna jest inna możliwość i inny scenariusz:

To tylko chwilowy zryw, nieistotny, w sumie, bunt a wkrótce rządząca Europą klasa polityczna [i nie tylko Europą, ponieważ dotyczy to przecież także obecnej ekipy amerykańskiej] wykona jakiś manewr pt. ucieczka do przodu, dzięki czemu skutecznie zostanie spacyfikowany cały ruch zmian i powrotu do prawdziwych wartości a nasza przyszłość będzie nieodwołalnie zdefiniowana w kategoriach coraz szybszego upadku. I wcale nie będzie to taka piękna katastrofa.

Ale Rosja to nie jedyny problem.

Przyjęcie milionów muzułmanów spowodowało, że z pokolenia na pokolenie islam staje się coraz potężniejszą siłą w Europie całkowicie ją odmieniając. I jeśli rozwój w znacznym stopniu nieprzychylnej naszej kulturze mniejszości nie zostanie zahamowany, to za pokolenie, albo dwa zachodnia Europa będzie mówić „Allach akbar”. Wynaturzony europejski system promuje i premiuje cwaniactwo, kombinatorstwo, życie na cudzy rachunek, głupotę i pandaizm [od słów: pan da]. Społeczności muzułmańskie nie integrują się, bo nie muszą. Nie przyjmują za swoją naszej kultury, bo nie muszą. Szybko zrozumiały, że durnowaci Europejczycy stworzyli system, w którym można spokojnie nic nie robić a żyć. Równocześnie są to ludzie, którzy w niewielkim stopniu cokolwiek wartościowego cały czas pozostając na marginesie. Tworzy się w ten sposób chore sprzężenie: pozostają na marginesie, bo o nic nie muszą się starać, ale pozostając na marginesie odstają w jakości życia a odstając są coraz bardziej sfrustrowani i tę frustrację wyładowują na tych, którzy na nich łożą. Oczywiście, stwierdzenie, że wszyscy muzułmanie reprezentują taki sposób podejścia jest krzywdzący, ale siła i znaczenie takich fundamentalistycznych i nam wrogich ruchów są coraz większe.

Jednak gdyby nie podstawowe zagrożenie ani Rosja, ani islam nie stanowiłyby większego problemu. Tym, dzięki czemu stały się realnym niebezpieczeństwem są sami Europejczycy, bo to oni, my, zajmują się rozwiązywaniem problemów, które problemami nie są, albo stają się nimi przez ich, naszą głupotę. To ich, nasze, syte brzuchy, fizyczne i umysłowe lenistwo, apatia, obojętność, lęk przed najdrobniejszą zawieruchą burzącą gnuśny spokój i fałszywy dobrobyt, niechęć do walki a nade wszystko moralny upadek powodują, że wkrótce nie tyle obudzimy się z ręką w nocniku, ile w tym nocniku zostaniemy zwyczajnie i przykładnie, utopieni.

Boje o wymyślone równouprawnienia, tęczowe parady, obłędne parytety, wyrównywania szans, społeczną gospodarkę rynkową, regulowanie najdrobniejszych przejawów ludzkiej aktywności, krępowanie coraz liczniejszymi i mocniejszymi więzami przedsiębiorczości, walka z wyimaginowanymi zagrożeniami, gigantyczne marnotrawstwo środków odbieranych coraz mocniej upodlanym ludziom, powszechne i ciągłe inwigilowanie  i kontrolowanie – to wszystko oznacza, że europejski świat coraz bardziej oddala się od tego wszystkiego co uczyniło go potężnym, kreatywnym i atrakcyjnym powodując, że z jednej strony sam dla siebie jest największym zagrożeniem, z drugiej nie jest w stanie walczyć z zewnętrznymi zagrożeniami i staje się coraz smakowitszym, bo coraz łatwiejszym do zdobycia, łupem dla barbarzyńców.

Jest jednak zasadnicza, zupełnie podstawowa różnica między rosyjskim stanem umysłu a islamem – Rosja jest w swej pozornej nieprzywidywalności, totalnej arogancji i bezwzględności całkowicie przewidywalna, oczywiście, pod warunkiem, że rozumie się czym ona jest a nie – jak wcześniej wspomniałem – traktuje się ją jak każdy inny „normalny” kraj. Islam jest nieprzewidywalny, bo świat religii Proroka jest zróżnicowany jak chyba nigdy jeszcze w swej historii nie był.

Patrzenie na współczesny islam przez pryzmat tępych, brutalnych i bezlitosnych dżihadystów jest niebezpiecznym, bo głupim, uproszczeniem. Islam to nie tylko bezmyślna masa talibanu, to nie tylko agresywni w promowaniu swojej wizji świata wahabici, to nie tylko swołocz spod znaku tzw. Państwa Islamskiego znaczącego swe istnienie stosami trupów wszystkich, którzy nie przyjmują ich rozumienia religii i świata, to nie tylko teokratyczny, szyicki Iran, to także Indonezja, Malezja, Tunezja, Bośnia, Turcja, to przede wszystkim najważniejsza medresa muzułmańskiego świata, czyli kairski uniwersytet Al-Azhar. Świat islamu rozpięty jest między tak odległymi od siebie skrajnościami, że aż można zastanawiać się czy istnieje cokolwiek co owe skrajności łączy poza słowami „Allach akbar”. Jest rozpostarty między tępym, brutalnym i nietolerancyjnym krwawym dżihadem analfabetów a tradycją światłego, tolerancyjnego nauczania niezliczonej liczby myślicieli otwierających dla „poddanych Bogu” skarby odmiennych kultur, minionych czasów ale i współczesnego świata.

Pojawia się pewien dylemat:

Skoro nasza Europa ma upaść, to pytanie brzmi czy, gdy za jedno lub dwa pokolenia Niemcy, Francja, czy Holandia będą państwami muzułmańskimi, to bliżej nam będzie [nam, smętnym pozostałościom cywilizacji białego człowieka] do prawosławnej, w gruncie rzeczy zawsze prymitywnej Rosji, czy islamu? Jeśli będzie to islam ajatollahów, talibów i innej swołoczy, to wybór jest jak między dżumą i cholerą – i tak szlag nas trafi, i tak, więc jaka różnica i czym się przejmować. Ale jeśli będzie to islam spod znaku spadkobierców Muhammada Abduha – wtedy bliżej nam będzie właśnie do niego.

Jeśli więc Europa się nie przebudzi, nie wyrwie z letargu, nie odrzuci chorych i zwyrodniałych idei, wtedy pozostanie nam tylko modlić się, by ci którzy nią zawładną bardziej przypominali władców Al-Andaluz niż bandytów z Al Kaidy.

Demografia jest nieubłagana a tzw. procesy dziejowe niezmienne - zawsze rozwinięta, ale zdegenerowana cywilizacja upada pod naporem barbarzyńców: Germanów, Hunów, Wizygotów, Wandalów, Arabów, czy Seldżuków. Tak było zawsze i wszędzie, więc dlaczego nie miałoby stać się tak i teraz? Wszak Historia uczy, że nigdy nikogo niczego nie nauczyła, więc prawdopodobieństwo, że wyciągniemy wnioski, pożyteczną naukę z losów imperiów, które przeminęły, jest bardzo, bardzo niewielkie.

I na koniec:

Pewnie nie dożyję muzułmańskiej Europy a trochę szkoda, bo z przyjemnością poprzyglądałbym się jak tęczowi aktywiści próbują w muzułmańskim Berlinie zorganizować jedną ze swych parad… Tylko, czy ktokolwiek pozwoli im wyłonić się choć na chwilę z katakumb?

Permanentna inwigilacja

Jakiś czas temu do Polski przyjechał niejaki John Kerry, któremu wyrwało się – po doniesieniach o podsłuchiwaniu europejskich głów państw – że „sprawy zaszły za daleko”.

Nie ma dnia bez informacji o tragediach, katastrofach, wojnach, rzeziach, czy zamachach. Nie ma dnia by ludzie nie dowiedzieli się, że gdzieś tam, albo tuż obok ktoś popełnił zbrodnię, za którą szedł ból i cierpienie. Nie ma dnia bez opisów i relacji spływających morzem krwi i łez.

Trup, śmierć, nawet niewielki lokalny horrorek ma w sobie więcej „medialnego uroku i… życia” niż jakakolwiek inna informacja [no, chyba że coś z życia znanych z tego, że są znani, czyli tzw. celebrytów].

Trup musi być. I przekaz o trupie też koniecznie być musi. A skoro musi, to jest. Jest więc ten przekaz i jest prosty i bardzo czytelny, by każdy wyborca posiadający pełnię praw oraz jakieś świadectwo ukończenia czegoś na kształt szkoły wiedział: żyjemy w czasach wyjątkowo niebezpiecznych, w czasach w których o śmierć, zbrodnię i kalectwo ocieramy się w każdej chwili i na każdym kroku. Nigdy też w dziejach nie znajdowaliśmy się tak blisko całkowitej zagłady jak właśnie teraz, bo nigdy na każdego z nas nie czyhało tyle zagrożeń.

Istny cud i łaska Boska, że jeszcze żyjemy w jako takim zdrowiu. A może jednak nie? Może to nie cud, może to dzięki temu, że istnieją systemy, procedury, skomplikowane scenariusze, za sprawą których udaje się skalę zagrożeń ograniczać? I właśnie im a nie cudowi i łasce zawdzięczamy fakt, iż śmierci, zbrodni i kalectwa, krwi i łez, bólu i cierpienia jest jednak mniej, katastrofa nie następuje, ludziom żyje się jednak dostatniej a kolejne partie rosną w siłę?

 [Podobno] mordercy, gwałciciele, pedofile i zwyczajni złodzieje mają dziś coraz mniejsze możliwości działania w świecie, w którym miliony kamer rejestrują rzeczywistość, skomplikowane programy monitorują najdrobniejszą aktywność w sieci a kontrola systemów bankowych pozwala coraz skuteczniej śledzić operacje finansowe. Podobno.

Owe programy i systemy ochrony i kontroli działają trochę kosztem tzw. swobód obywatelskich, ale przecież bezpieczeństwo społeczeństwa i każdego jego członka jest zdecydowanie ważniejsze niż subiektywne i egoistyczne przekonania nawet najbardziej zatwardziałych zwolenników, wręcz wyznawców, teorii bredzącej o niezmienności i nadrzędności wolności każdej jednostki. Co prawda od czasu do czasu, niezbyt często, pojawi się jakiś materiał, czy audycja, w których „niezbyt rozgarnięty” dziennikarz będzie się zastanawiał, czy to wszystko nie zaszło za daleko? czy przypadkiem cena za spokój nie jest zbyt wysoka? Ale szybko zostanie uciszony doniesieniami o kolejnej masakrze w szkole, czy niesłychanie     brutalnej i tajemniczej zbrodni dokonanej przez jakiegoś zwyrodnialca w miejscu, którego akurat nie nadzorowała jedna, czy druga kamera, a do której to zbrodni mogłoby przecież nie dojść, gdyby było o tych kilka, kilkaset, czy kilka milionów kamer więcej, dzięki czemu wszystkie ulice, skwery i parki byłyby monitorowane dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu.

Żyjemy więc w potwornie niebezpiecznych czasach, niemalże ostatecznych, bo prócz wszystkich wymienionych niebezpieczeństw dochodzą jeszcze wybory parlamentarne, trzęsienia ziemi, fale tsunami, wybuchy wulkanów i zagrożenie z kosmosu w postaci zmierzającej ku Ziemi ogromnej skały, która zmiecie z powierzchni wszystko i wszystkich, włącznie z bakteriami a nawet niewielkim domkiem gdzieś na warszawskim Żoliborzu, w którym to domku najwybitniejszy bezżenny führerek kombinuje jak ludziom zrobić dobrze. I okazuje się, że gdyby nie te skomplikowane systemy i procedury cała nadzieja pozostawałaby w zmęczonym Bruce’ie Willisie i leciwym Chucku Norrisie…

Drobny problem w tym, że to wszystko… nieprawda. Więcej – to tzw. trzeci stopień góralskiej prawdy! Czyli gówno prawda. Wyjątkowo podła i niesłychanie niebezpieczna, bo prawda, bezprzymiotnikowa, jest zupełnie inna a nawet całkowicie odwrotna: poza czasami, gdy kilka, czy kilkanaście tysięcy nielicznych grupek osobników gatunku homo sapiens przemierzało bezkres Błękitnej Planety [mając niewielkie szanse na spotkanie jakiejś innej, równie nielicznej grupy], to dzisiejszy świat jest wyjątkowo bezpieczny!

Przez tysiące lat ludzie tworzyli systemy pozwalające ścigać oraz mniej lub bardziej surowo karać przestępców. A skoro trzeba było takie systemy tworzyć, to oznacza, że z przestępczością [taką, czy inną] był jakiś problem. I nie miejsce tu i czas by przypominać najrozmaitsze rozwiązania problemu przestępczości – zainteresowanym polecam dr google’a lub lekturę przestarzałych dzieł w wersji papierowej.

Żyjemy w świecie wyjątkowo bezpiecznym. Może nie wszyscy, ale biały człowiek prędzej padnie z przejedzenia [USA], a żółty z nadmiaru gier komputerowych [Korea, Japonia] niż zdarzy mu się skutkujący śmiercią napad w ciemnym lesie, spalenie całej dzielnicy przez krzyżowców wyruszających na wyprawę krzyżową, albo bombardowanie napalmem. Oczywiście, czasami zdarzają się ekscesy – a to jakaś Srebrenica, a to wystrzelanie kolegów ze szkolnej ławki, ale generalnie jest nice und cool. I spox.

Skąd więc owo przekonanie, że funkcjonujemy w niestabilnej i niebezpiecznej rzeczywistości? Skąd przekonanie, że stoimy przed wyborem: wolność jednostki, albo bezpieczeństwo? Skąd presja by wszystko i wszystkich kontrolować?

Może dlatego, że większość ludzi jest leniwa. I to w wymiarze fizycznym i intelektualnym. A życie w wolnym świecie wolnych ludzi wymaga nie tylko większego wysiłku fizycznego, ale i umysłowego.

Jest jeszcze jeden ważny szczegół – sprawujących władzę zawsze kusiło zdobycie narzędzi, dzięki którym będą mogli skutecznie nadzorować poddanych: w końcu władza to frukta a władza absolutna nad ujarzmionym i bezmyślnym społeczeństwem to frukta nieograniczone, to niewyczerpane źródło bogactw wszelakich.

I do tego właśnie potrzebne są narzędzia sprawowania skutecznej kontroli, tym łatwiej ordynowane społeczeństwu, jak lewatywa gościowi w śpiączce, że samo społeczeństwo bardziej ceni sobie spokój i prymitywną rozrywkę niż jakieś pierdoły o wolności i odpowiedzialności.

Ludzie nie chcą być odpowiedzialni, chcą by wszystko im dać, by nie musieli się o nic martwić, by ktoś za nich zadbał o „godne życie”, oni zaś będą mogli poświęcać swój czas na rozkosze podniebienia, łoża i może jeszcze na durny serial i nowe play-station.

A może przesadzam? Nie sądzę. Przecież ludziska gotowi są sami, z własnej i nieprzymuszonej woli, obnażyć się ze wszystkiego i przed wszystkimi – dla chwili „sławy”, konieczności zaimponowania, leczenia się z kompleksów, albo zwyczajnej głupoty. Sukces rozmaitych „portali społecznościowych” pokazuje, że mimo ponad siedmiu miliardów przedstawicieli gatunku homo sapiens sapiens zasiedlających Błękitną Planetę, tych prawdziwych sapiens jest niewielu.

W Najjaśniejszej i Odrodzonej, Chrystusie Narodów aż 9 [dziewięć!] rozmaitych instytucji ma prawo zbierania informacji o każdym z nas. Tylko w zeszłym roku ponad 2 miliony bilingów [a to są tylko bilingi] znalazło się w ich łapskach. A oprócz bilingów jest jeszcze cała masa innych możliwości. Każdemu z nas można założyć podsłuch a na wydanie tzw. „zgody następczej” prokuratura ma trzy dni. A co się dzieje z materiałami zdobytymi przez Policję, CBA, CBŚ, SKW, SWW, etc.? gdzieś sobie leżą, ktoś ma do nich dostęp, ktoś w każdej chwili może je wykorzystać, bo tylko Policja ma obowiązek niszczenia materiałów po zakończonym dochodzeniu.

Tysiące więc ludzi rozmaitych służb ma dostęp do naszych bilingów, zapisów rozmów, informacji o logowaniu do stacji BTS, wiadomości sms i mms, poczty mailowej, informacji o transakcjach dokonywanych kartami… I nikt nad tym nie panuje. Nie ma również skutecznego sposobu chronienia tak zdobytych danych.

Jest jednak jeszcze gorzej. Informacja o stronach, które przeglądamy, gdzie jesteśmy, skąd i dokąd zmierzamy znajduje się w posiadaniu wielu prywatnych firm. Przeglądarki internetowe i telefony, z których korzystamy dostarczają prywatnym firmom niezliczoną liczbę danych o użytkownikach i posiadaczach… Doszło do tego, że wielkie sklepy reorganizują przestrzeń handlową posiłkując się informacjami uzyskanymi z monitorowania tras pokonywanych przez klientów a to dzięki śledzeniu ich telefonów komórkowych. Niezliczona liczba prywatnych kamer [zainstalowanych w bankomatach, przed sklepami i klubami, prywatnych samochodach i na „strzeżonych” osiedlach] zapisuje nasz każdy krok.

Jesteśmy przezroczyści dla „służb”, jesteśmy przezroczyści dla biznesu, możemy być przezroczyści dla sprawnego komputerowo sąsiada [chociaż przyznać trzeba, że Eskimosi, Czukcze, Pigmeje i kilka pomniejszych grup mało „cywilizowanych” raczej nie ma takich problemów egzystencjalnych, ontologicznych i aksjologicznych].

Państwowe „służby” robią to co robią podobno dla naszego dobra, choć w rzeczywistości nic strasznego nam nie grozi [ale jest to niezła wymówka dla permanentnej inwigilacji], prywatne firmy bo mogą i chcą więcej zarabiać, sąsiad bo jest sukinsynem, szantażystą, albo zakompleksionym onanistą.

Czy jest wyjście z tej sytuacji?

Może droga Teda Kaczyńskiego, może jakiś aśram… Ale prawda jest taka, że wyjścia nie ma, jeśli chcemy być i żyć w obecnym świecie. Możemy tylko minimalizować straty [ale tylko ci, którym przeszkadza, że stają się i są „przezroczyści”].

Oczywiście, każdy kto zarzuci temu tekstowi pewną ogólnikowość, będzie miał rację. No, może trochę racji. Bo to nie jest „rozprawka naukowa”, ale kilka akapitów by pomyśleć. Pomyśleć i zastanowić się: czym jest wolność.

W ostatniej audycji, którą przygotowywałem [a poświęconej właśnie temu tematowi] gościłem min. posła PiS Tomasza Kaczmarka, który broniąc idei „permanentnej inwigilacji” zapytał [a pytanie miało moc zarzutu]: czy Pan się czegoś boi, czy ma Pan coś do ukrycia? I dodał jeszcze, że „uczciwy człowiek nie ma się czego obawiać”.

Otóż – tak. Mam coś do ukrycia! Tym „cosiem” jest moje życie, tym „cosiem” jestem ja – nie widzę powodu by ktokolwiek posiadał wiedzę na mój temat, by wiedział gdzie jestem, dokąd i skąd zmierzam, z kim rozmawiam [i o czym]. Mam „do ukrycia” rozmowy z przyjacielem, „dziennikarskim źródłem informacji”, stażystką, którą uczę zawodu…

Nie wiem, czy jestem człowiek uczciwy, ale dopóki nikt mi nie udowodni, że jest inaczej, dopóty mam być chroniony przed zakusami rozmaitych „fasci” próbujących wleźć z butami w moje życie.

I jeszcze jedno – przyjęcie optyki posła Kaczmarka oznacza zgodę by każdy z nas był traktowany jak przestępca. Co prawda potencjalny, ale jednak przestępca. Bo kiedyś się może zdarzy…

Poseł Kaczmarek może się ze swojego życia spowiadać jak, gdzie i kiedy chce, może zezwalać rozmaitym „funkcjonariuszom” by śledzili jego każdy krok – jego wybór. Mój jest inny.

Wara wam [i im] ode mnie. Wara od mojego życia…

I czy „o takie Polskie walczyliśmy” i tego wszystkiego chcieliśmy?

 

 

 

 

Polska to kraj jak z bajki...

Polska to kraj jak z bajki. Takiej o gównianych krasnoludkach, śmierdzącej królewnie i wykastrowanym wilku co chciałby bzykać kapturki, ale nie może i jest pełen frustracji. Bajka to nieco koślawa, ale w dzisiejszym świecie właśnie taka ma szansę powodzenia. Różne doktory i psychiatro-psychologi wywiodą skąd stres, zniechęcenie, niemoc i ogólne podqrvienie, dziennikarzyny dołożą swoje trzy bezmyślne grosze a gawiedź zatańczy z sedesami na głowie. Zgodnie z chińskim przekleństwem – obyś żył w ciekawych czasach – Polska to kraj ciekawych ludzi majstrujących na potęgę przy czasie - z czego wychodzi im jeno goovno.

Białozębny prime minister dowodzi, że jest bardzo cool, i że on zupełnie nie kuma dlaczego się takie różne do niego przychrzaniają, bo przecież w permanentnym orgazmie popierdalają szerokimi ulicami, a nawet autostradami masy zadowolonych podatników, którzy niechcący wyleczeni z zielonej Irlandii budują właśnie słoneczną Kalifornię albo inszy lodowiec na Grenlandii. I ma chłopak rację, że się vqrvia na takich tam, co to w środku miasta ruch uliczny jakimiś popieprzonymi wyświetlaczami długowymi zaśmiecają! Przecież połowa zdurniałego narodu jak w dym pójdzie we wskazane przez prime ministra bagno, czy insze goovno i jeszcze spijać będzie słowa z jego ust wciągając górnym odcinkiem przewodu pokarmowego zastaną breję. Bo gdyż i albowiem to som Łełropejczyki. Prime minister niezbyt konsekwentny w poglądach [litościwie zakładamy, że jakieś-takieś posiada] graśuje po różnych takich tv und rundfunk exhibicjach, a szemrane goście na stolcach klakę robią. Że dobrze, że wspaniale, że się rozwija, że postęp, że uniknęliśmy, że dla dobra, że nie pozwolim by i że pozwolim by, że inni czerpią [cierpią?] z nasz przykłady, że inszej drogi niet, że – qrde-że-balans – żyjemy we wspaniałym nowym świecie. A Polska potęgą jest i basta.

Bravo, bravo, bravissimo! To już nawet nie jest geszeft. To nawet nie jest ściema, czy robienie z-tata-wariata. To wyjątkowo chamski przekręt, który – obrazując – można porównać do zrównania z ziemią wiejskiego sklepiku przy pomocy wynajętego za pieniądze tzw. Unii spychacza, by nieco po kryjomy wychlać za frajer kilka butelek jabola. A ponieważ miejscowy komisariat obsadzają kumple i znajomi królika to dochodzenia nie budiet.

I, okazuje się, że im wyższy stopień naukowy [nałkowy?”] tym lepsze poparcie dla takiego dealu. Prosty człowiek w zapyziałej Białowieży, czy inszych Bieszczadach powie – jak nie wsadzisz, to nie wyjmiesz.  A tu się okazuje, że można inaczej – jeden wsadza, drugi wyjmuje, a kibice mają orgazm. I płacą za owo doznanie kasę za jaką tir-ówka nie tylko zrobiłaby im ćwiczenia pewnego elementu anatomicznego, ale także wycyklinowała podłogę, oczyściła protezę i w tzw. gratisie dorzuciła polerowanie sukni ślubnej babci.

Złoty biznes – gostki płacą chorą kasę za coś co kosztuje grosze i jeszcze są szczęśliwi, że przepłacają tylko tyle bo chcieliby przepłacać więcej.

I czyż Ukochana, Odrodzona, Trzecia i Najjaśniejsza Polska Rzeczpospolita Ludowa nie jest jak z bajki?

Kocham horrory. Nawet goovniane. Ale cosik z tytułu wykorzystania praw do wizerunku się mej osobie należy, czyż nie? A może się mylę i w tym geszefcie wszyscy jesteśmy ochotnikami z listy…

Świat wypędzonych

Świat Wypędzonych

 

Pruska historia nie jest bynajmniej definitywnie zakończona, ona nadal jest bliska

Rudolf von Thadden

 

Ziemio ciemnych lasów

i przejrzystych wód

przestrzeń twych zagonów

jasny przemierza cud[i]

 

 

 

Niedziela, Dzień Pański. Przenikliwy mróz wgryza się w zmęczone i głodne ciała zbite pomiędzy drewnianymi ławami. Tu Bóg jest na wyciągnięcie ręki, ale dzisiaj czuć, że Go tutaj nie ma. Wszędzie smród palonych miast i wsi, mechaniczny grzechot stalowych rydwanów rozdziera na strzępy dzień i noc. Boga już nie ma a mimo to nierówny, blady i zalękniony głos śle Najwyższemu słowa psalmu. Po co skoro przestali pamiętać, co im powtarzał: jam jest Pan, Bóg twój, wyprowadziłem cię z domu niewoli i nie będziesz miał bogów cudzych przede mną!

Zdradzony, zazdrosny Bóg odszedł pozostawiając na pastwę losu swe dzieło. Odszedł i ustąpił miejsca starym bogom, którzy znów wypełnili serca i umysły. Stare i prawie zapomniane przepowiednie teraz będą się spełniać – nadszedł kres czasu.

Bóg odszedł, gdy ludzie się go wyparli. Odszedł, gdy zobaczył jak pierwotne okrucieństwo okryła cały świat.

Po co więc się do niego modlą?

Jeśli gdziekolwiek odbywały się nabożeństwa i modły, to lękliwe, bolesne i pełne niewiary. Niewiary, że Bóg pozwolił by działo się to, co się działo. Niewiary,  że potworności za progiem świątyni to okrutna rzeczywistość a nie mroczny sen, z którego uda się wyrwać w spokojny kolejny poranek. Niewiary, że piekło upadku kiedyś się skończy i nadejdzie dzień, gdy lękliwe, bolesne i pełne niewiary nabożeństwa będą tylko wspomnieniem czasami tylko wracając przez rozdartą zasłonę milczenia, wstydu i upokorzenia.

Od kilku tygodni trwa ostatni europejski festiwal zbrodni, zezwierzęcenia i upodlenia II wojny światowej. Od kilku tygodni dwunastoletnia Trzecia Rzesza rzęzi w agonii wydając ostatnie krwawe tchnienia swego podłego istnienia. Od sześciu tygodni wschodnie hordy niszczą, palą, miażdżą, gwałcą i mordują. Lecz przecież nie czynią niczego nienormalnego, nowego, niezwykłego. One tak mają.

Wojna tak ma.

Niewyobrażalna skala zbrodni, masowe gwałty, masowe mordy i powszechne rabunki nie są niczym wyjątkowym. A przecież każda zbrodnia, każdy gwałt, każdy mord i rabunek jest absolutnie i bezdyskusyjnie wyjątkowy. Wyjątkowy przez doświadczenie ofiary, która jeśli będzie miała szczęście, to nie będzie musiała iść potem przez życie z bagażem pamięci.

Dwanaście lat wcześniej też była zima. Ale tamta miała nieść radość odrodzenia – powstaniemy z kolan, koniec pochylania karku, znów będziemy potężni, znów wszyscy będą musieli przed nami drżeć.

Dwanaście lat wcześniej połowa dumnego Narodu zwariowała a reszta milczała. Dumny Naród wreszcie zjednoczony raptem trzy pokolenia wcześniej nie chciał, lub nie potrafił dostrzec nieopisywalnych pokładów cierpienia, które za sprawą austriackiego bękarta sobie i innym szykuje. A może dostrzegał, ale podkulił ogon lękliwie kryjąc swe obawy przed okiem sąsiadów, rodziny i bandytów w brunatnych koszulach?

 Po dwunastu latach tylko nieliczni nie płacą najwyższej ceny za szaleństwo i zbrodnie niektórych. Tylko nieliczni nie płacą za głośne i ciche przyzwolenie większości. A katami wymierzającymi nadludziom „sprawiedliwość” stają się podludzie, w których słowniku nie ma miejsca na „sprawiedliwość”, „człowieczeństwo”, „empatię”. Jest pijaństwo, uległość, podłość. I prymitywny szał spuszczonego z łańcucha wściekłego kundla.

Nie jesteś w stanie ich zrozumieć – nikt nie jest. Wieczorem, przy szklance wstrętnej gorzały zagryzanej ciemnym chlebem i kiszonym ogórkiem, obejmują cię przyjacielskim ramieniem gotowi nawet oddać za ciebie życie. A rano poderżną gardło bez mrugnięcia okiem.

I podrzynają.

Kara zasłużona. Ale czy wymiar kary sprawiedliwy? I czy spada na sprawców? I wreszcie – czy właściwy sąd ją wymierza? Niewyobrażalną ironią jest fakt, że przewodniczącym składu orzekającego jest monstrum niczym nie ustępujące niespełnionemu malarzowi.

Ucieczka przed wschodnimi hordami nie powiodła się. Między zmęczonymi ludźmi a bezpiecznym schronieniem rozpanoszyła się bezwzględna Nemesis.

Po co pakowali strzępy dobytku i przez smagane zamieciami drogi ruszali ku ocaleniu? Przecież i tak niczego nie uratują? Nadszedł czas Ragnarök i nikomu nie będzie dane ułaskawienie.

Sowiecki zagon pancerny i spuszczone ze smyczy skośnookie bandy żądne prymitywnych i brutalnych wrażeń są szybsze niż jeszcze wczoraj dumne a dziś zahukane chłopskie rodziny szukające ocalenia.

Między nimi a bezpieczną przystanią rozłożyło się cielsko bezwzględnego molocha odcinając drogę ucieczki.

Ich świat się zawalił, nie ma kto ich bronić. Muszą wrócić i poddać się losowi – Loki rozpoczął swój upiorny taniec, Fenrir krwawą zemstę.

Wokół gruchot podków stalowych rumaków Jeźdźców Apokalipsy przetykany przytupywaniami i skocznymi melodiami, ale częściej smętnymi i rzewnymi piosnkami, w których czuć, że gdzieś jeszcze w głębi zmaltretowanego serca zdobywcy tli się resztka ludzkich uczuć. Ale tylko się tli. I tylko przez krótką chwilę.

Wloką się więc noga za nogą w przenikliwym mrozie ku swym domom i zagrodom, ku porzuconej przyszłości bez nadziei, że przyszłość będą znaczyć śmiechy i zabawy. Nikt nie ma nadziei, że Widar przybędzie z odsieczą opuszczając swą zaciszną kryjówkę.

Dziś jest tylko haniebny powrót, lękliwe oczekiwanie i ledwie tląca się nadzieja, że dotrą w rodzinne mury, które zapewnią im schronienie.

Wlecze się krętymi drogami sznur przerażonych i upodlonych ludzi. Karnie – noga za nogą, wózek za wózkiem – skrajem drogi suną Aryjczycy bezlitośnie smagani lodowatymi pejczami i pijackim zawodzeniem zwycięzców.

Dziadek został w domu, bo nie wierzył, że uda się umknąć barbarzyńcom. Miał rację, więc wracają. Tata przed nimi ciągnie wózek a ona z mamą człapią kilkanaście kroków za nim wtulone w siebie. Nie widać końca i początku rzeszy takich samych nieszczęśników. Jeszcze kilka godzin i będą w domu. Zmarznięci, głodni, ale bezpieczni.

Nagle mijają je sanie i zatrzymują się tuż przed ojcem zmuszając go by się zatrzymał. Ten obraz, to wszystko co się za chwilę wydarzy będzie im towarzyszyć do końca życia. W saniach postawny sowiecki oficer w grubym kożuchu i jakaś skulona postać – to polski robotnik, który spędził w ich gospodarstwie cztery lata. Razem uciekali, ale Anton gdzieś po drodze się zgubił. Myślały, że dołączył do zwycięzców – w końcu on nie musiał uciekać. A teraz siedzi skulony obok stojącego Rosjanina, który wskazuje na ojca. „To ten?” pyta oficer. „Ten.” Odpowiada Anton. Oficer chwilę przygląda się ojcu. Matka i córka czują, że coś strasznego się wydarzy. Nie, nie czują – one wiedzą. A Rosjanin wyciąga z kabury pistolet i strzela ojcu w głowę. Podbiegają do trupa. Sanie zniknęły. Matka klęczy przy zwłokach męża, córka stoi i nic nie rozumie. Nagle ktoś ją popycha, ktoś odciąga matkę. Dopiero teraz dociera do nich, że kolumnę uciekinierów otaczają zdobywcy. Coś krzyczą do obu, popychają by szły dalej. Dalej? A ojciec? A wózek? Oni krzyczą, matka krzyczy, ale sznur upodlonych nadludzi napiera i porywa je ze sobą. Ostatnie co dostrzegą to bucior zdobywcy spychający trupa do rowu. I nagle dostrzegą to, co przecież widziały przez całą drogę – kolumnie wypędzonych towarzyszą trupy. Całe pobocze jest nimi zasłane. Starcy, kobiety, dzieci – wszyscy, jak na rozkaz, zastygli w groteskowych pozach w beznadziejnym oczekiwaniu na Walkirie, które poprowadzą dusze w krainę ukojenia. Nie padli w heroicznym boju, nie starli się z wrogiem w epickim pojedynku. Padli podle, w podłym miejscu.

 

Szły cały dzień, całą noc. Kręta droga wokół wielkiego jeziora prowadziła je ku znanym, ale nagle odmienionym i obcym miejscom. Jeszcze kilka utrudzonych kroków i zza zakrętu wyłania się znany widok na skutą lodem taflę ich jeziora - wreszcie dotarły do domu, do dziadka. Spojrzał, o nic nie pytał - wiedział.

Jednak schronienia nie dawały ani mury rodzinnego domu, ani tymczasowe schronienia oferowane przez przyjaciół, rodzinę, albo zwykłych, tak samo udręczonych i obcych, ale przecież przez to właśnie udręczenie już zupełnie nieobcych ludzi.

Powoli zima ustępuje. Nie słychać armatnich gromów, tylko do czasu do czasu pojedynczy wystrzał, choć łuny nad miastem po drugiej stronie jeziora wciąż straszą. Szczególnie w księżycową, bezchmurną noc z okien domu widać bladoczerwoną poświatę rozlewającą się od nieba by zatonąć w jeziorze. Siedzą przerażeni w sypialni rodziców. Ale ojca nie ma, więc chronią się w objęciach matki równie jak oni przerażonej. Przecież wciąż, w dzień i w nocy pojawiają się zwycięzcy. Pojedynczo i grupami. Już dwa razy wpadli do nich. Ne szczęście tylko zabrali krowy.

Dziś też jest taka noc, gdy przez okna wślizguje się migotliwy posłaniec dogorywającego miasta.

Zaczyna świtać. Zmęczenie i senność zwyciężyły i teraz śpią wszyscy wtuleni w łóżku rodziców. Nie ma mężczyzn w domu. Tylko dziadek, mama i małe dzieci. I pies. Siedzą skuleni – dziadek powiedział, żeby zgasić światło i niech oni nie widzą.

Zimno.

Siedzą wtuleni okryci przez matkę jeszcze jednym kocem a dziadek wciąż wygląda na zewnątrz odsuwając firaneczkę w oknie wychodzącym na podwórko. Gdzieś daleko, ale bardzo daleko rozlegają się strzały. Daleko. Więc są bezpieczni.

Mama powtarzana, że jutro, a jeśli nie jutro, to za kilka dni wróci tata i niczego nie będą się już musieli bać.

Strzały za oknem stają się coraz cichsze, dziadek przysnął z brodą wspartą na parapecie a firanka, którą co chwila odsuwał by móc wyjrzeć na zewnątrz, śmiesznie zsunęła mu się na czoło i tak została, gdy sen przeważył nad czuwaniem.

Gdzieś z oddali nieśmiało nadciąga blade światło, które po zmarzniętym szkliwie rozjeżdżonego gąsienicami śniegu pełznie ku oknu, za którym z głową wspartą na zmęczonych dłoniach śpi dziadek.

Nie, sześcio-, może siedmioletni chłopiec nie widzi tego wszystkiego – śpi wtulony w siostry, śpi przykryty jakąś szmatą i osłonięty ramieniem mamy.

Boże, jak jest dobrze.

Krzyki, strzały, dziewczynki płaczą…

Mama!

Ze snu wyrywa ich ujadanie psa, drzwi otwierają się z trzaskiem. Znów przyszli. Chociaż nie, jest tylko jeden. Rozgląda się po izbie i powoli podchodzi do łóżka. Matka obejmuje dzieci drżącymi ramionami, ale on jest silniejszy, odpycha dzieci i rzuca się na matkę. Krzyczy, przytrzymuje jej ręce a ona rozpaczliwie się broni. Ale on jest przecież silniejszy. Cuchnie samogonem, który od tygodni krążąc we krwi skutecznie zamordował w nim jakiekolwiek ludzkie uczucia. Dawno nie miał kobiety a ta jest w dodatku młoda, nie tak jak ta starucha, którą wcześniej dopadł. Kobieta broni się coraz słabiej i już wie, że to będzie kolejna wspaniała noc.

Ale Bóg na chwilę zwrócił swe oczy na zbrukaną krainę. Przerażone dzieci dopadły do matki i nagle między nim a jej nogami znalazły się dwa małe wilczki zagradzając żądzom dostęp do spełnienia. Bóg rzeczywiście na chwilę wrócił i cuchnący sołdat musiał odejść.

A po kilku dniach do ich domu przyszli inni żołnierze, w innych mundurach. Wiedzieli, że są inni, bo poznali język.

Zanim runął ich świat we wsi było wielu mówiących tym szorstkim językiem. Ale wtedy nie byli w mundurach. Wtedy kosili zboże, doili krowy, spali w oborach.

Na początku bali się, ale ci żołnierze nie przyszli by zrobić im krzywdę. Po prostu byli, spali w stodole, nawet pomagali a gdy przyszli tamci, to ich obronili. Ale wkrótce odeszli i strach wrócił. Wrócił ze zdwojoną siłą, bo teraz, wraz z wiosną nadciągnął czas żniw. Nie, nie były to żniwa, gdy złociste łany kładły pod nóż ciężkie ziarnami kłącza. To był czas szabru, powszechnego i bezkarnego rabunku.

Od upiornej zimy minął rok i znów ziemia leżała przykryta ciężkim, białym kobiercem. W opuszczonych gospodarstwach pojawili się tak samo przestraszeni i niepewni swego losu ludzie.

To dziwne – między nowymi i starymi nie było wrogości. Była nieufność, niezrozumienie, ale nie wrogość. Może to przez podobny los, może dlatego, że i jedni i drudzy doświadczyli podobnie niewyobrażalnych okrucieństw. Może…

Ale byli jeszcze inni oni. Mówili tym samym językiem co nowi sąsiedzi, ale nie byli przestraszeni. Byli bezwzględni, bezlitośni, źli. Przychodzili w środku nocy, albo w pełnym słońcu i śmiali się gdy wynosili z domu co tylko wynieść się dało. Często bili, gwałcili a gdy ktoś się opierał zabijali. Ot, tak. Zwyczajnie.

Miasto za jeziorem już nie rozświetlało tafli ognistą igraszką, straszne sołdackie bandy już nie niosły śmierci i umęczenia. Ale spokoju nie było.

Nagle nocną ciszę rozerwało szczekanie, które za chwilę przerodziło się w jakieś potworne rzężenie katowanego zwierzęcia. Zapadła cisza by po chwili ustąpić wrzaskom, krzykom, łomotaniu - na podwórko wpadło kilku nieustraszonych, nowych zdobywców. Przez wrzaski i krzyki przebija się metaliczny huk wystrzału. Nie, nikt nie zginął – to tylko prosty i czysty symbol oczywistej prawdy, że „my tu rządzimy”, odpowiednik rozkazu i znak, żeby milczeć.

Kilka minut kotłowaniny na podwórku dały matce czas by ukryć dzieci a sama, w nocnej koszuli, na bosaka ruszyła przez zaspy, przez zmarznięte jezioro błagać o pomoc.

I znów Bóg zapomniał o zemście i zwrócił swe oblicze chroniąc zmaltretowanych nadludzi.

 

Czasami czuję się jak balsamista, który przygotowując zwłoki nie zastanawia się, czy leżące na zimnym metalowym sekcyjnym blacie ciało było ukochaną żoną, wspaniałym ojcem, cudownym bratem, zasłużonym kimś. Przecież balsamista ma zrobić swoje – zwłoki mają wyglądać ładnie i cieszyć oko. Wyłączam więc emocje by jak najlepiej zarejestrować a potem pokazać człowieka, historię, zdarzenie. Nie mogę pozwolić by emocje wzięły górę. Ale coś we mnie wyje, ściska i chwyta za gardło, gdy przez pancerz przebija się opowieść i rozrywające siedzącego przede mną człowieka wspomnienia. Gdy łamie się głos, gdy z oczu płyną łzy, gdy ożywione wspomnienie niewysłowionego cierpienia wypełnia przestrzeń okrywając nas lodowatym uściskiem. I czuję, że mnie też brakuje powietrza.

Nie jestem w stanie tego wszystkiego pojąć. Nie mieści mi się w głowie już nawet nie skala, ale każda pojedyncza zbrodnia.

Pytam więc psychiatrę:

- A może to rewanż, bo to w sumie całkiem naturalne i zrozumiałe, że ktoś kto doświadczył niewyobrażalnego cierpienia, może stracił najbliższych, gdy tylko pojawia się taka możliwość stara się odpłacić tym samym nawet, gdy ci którzy mają być ukarani nie są tymi, którzy krzywdzili. Wystarczy, że i jedni i drudzy należą do tej samej grupy, narodu…

Pytam właściwie nie dlatego by zrozumieć, ale by zachować nadzieję, że szalone zło, które z ludzi się wylewa to w gruncie rzeczy incydent. A jednak nie - odpowiedź pozbawia mnie złudzeń i odbiera spokój.

- Nie ma takiej zależności. Nawet najgorsze osobiste doświadczenia nie tłumaczą czynienia drugiemu krzywdy, szczególnie takiej krzywdy. To nie ma nic wspólnego z rewanżem, odpłaceniem za doznane cierpienia, odreagowywaniem traumatycznych doświadczeń – to jest aberracja, skrzywiona osobowość, która uaktywniła się w sprzyjających okolicznościach.

Nie jestem tego w stanie pojąć. To nie był jeden, stu, tysiąc zwyrodnialców. To był pochód zwyrodniałej armii. Potop, lecz zamiast strug deszczu tygodniami zalewającymi ziemię, to był tygodniami i miesiącami trwający pochód milionów zbrodniarzy, milionów bezwzględnych zwyrodnialców w pełni zasługujących na miano podludzi.

Potworny mróz, huk dział, łuny płonącego nieopodal miasta, serie z broni maszynowej, hurgot gąsienic stalowych potworów rozjeżdżających kręte drogi, miażdżących pola i dochodzące ze wszystkich stron krzyki i wrzaski w nieznanym języku. Przerażona kobieta w zaawansowanej ciąży kryje się z dziećmi w piwnicy rodzinnego domu, ale pijane wrzaski wdzierają się w uszy coraz mocniej i nagle w progu staje śmierdzące wódką, rozwścieczone bydlę szukające wzrokiem zdobyczy. Wódki w obejściu nie ma, ale jest kobieta. Nic, że ciężarna, nic że z małymi dziećmi. Razem z kilkoma podobnymi wyciągają zdobycz na podwórko i kolejno gwałcą. Jeden, drugi, trzeci, dziesiąty. Potem odchodzą. W piwnicy wtulone w siebie i przerażone dzieci nawet nie krzyczą. A przed domem na śniegu skrwawiony trup matki.

Już wiosna. Na drzewach pąki szykują się by wystrzelić wprost w gorące promienie słońca. Jedną z głównych ulic miasta idzie przestraszony dwunastolatek. To jego ulica, tu znajduje się dom, w którym się urodził, w którym kilka miesięcy wcześniej śpiewał Stille nacht ciesząc się z prezentów. Wtedy nie rozumiał co to jest wojna, choć o niej słyszał – w końcu jego ojciec, weteran Wielkiej Wojny a dziś za stary by walczyć na froncie, służy Führerowi jako wachman w fabryce broni gdzieś pod Königsbergiem. Ale teraz jest wiosna a cała przyroda szykuje się by pomimo wszystko odrodzić się i olśnić. A on przestraszony przemyka ulicą, przy której się wychował, lękliwie się rozglądając. I nagle widzi ich. Idą we trzech, z bronią – nie rozumie co mówią, ale rozumie, że teraz oni tu rządzą. Dziwne mundury, dziwne rysy – nie takich żołnierzy widział w swoim mieście. A ci idą środkiem ulicy i niosą śmierć. Ale nie, nie niosą śmierci ludziom – ci niosą śmierć miastu. Jego miastu, jego ulicy, jego dzieciństwu, bo przecież już nigdy w progi rodzinnego domu nie wróci.

Środkiem ulicy idą zdobywcy i miotaczem płomieni wymazują z historii miasta kamienice, całą ulicę. Jego kamienicę i jego ulicę.

Siedemdziesiąt lat później przy ulicy nazwanej na cześć grunwaldzkiej wiktorii pozostanie tylko trzech świadków, trzy smutne wspomnienia przeszłości wtopione w nową przyszłość. Trzy z trzydziestu czterech.

 

To już koniec? Szał minął i można zacząć na powrót żyć, choć mowa i zwyczaje sąsiadów obce, nazwy ulic nowe i często trudne do wymówienia, bałagan i bylejakość zastąpiły porządek, a w szkole trzeba się uczyć o nowych bohaterach?

Wagnerowska opera dopiero się rozkręciła. Uwertura wbiła w fotel, ale dyrygent niespodziewanie zmienił nuty i tempo pozwalając szaleć całej orkiestrze. Wagnerowski ład i patos ustąpił przed chaosem, nieprzewidywalnością i całkowitym brakiem kunsztu.

 

Wiosna. Odwieczni wędrowcy z dalekich krain wracają do swych gniazd, by kolejne pokolenie podróżników mogło w tej ziemi zacząć swą wędrówkę „tu i z powrotem”.

Może i nam narodzą się nowe dzieci? Może czarno-biali posłańcy przyniosą na swych skrzydłach ukojenie? Jest jakaś w tym nadzieja. Jest jakaś w nich nadzieja.

Patrząc w niebo na powracające ptaki czujesz, że pomimo wszystko jak i one nigdy swego domu nie opuścisz. Nie możesz zostawić swojej ziemi, jak i one nie zostawiają swych gniazd.

Może jednak to wszystko to był zły sen? Obudzisz się. Mara minie i będzie jak kiedyś.

I nagle z przerażeniem widzisz jak zmęczony wędrowiec, który przemierzywszy tysiące mil osiadł w swym domu, pada na ziemię rozerwany karabinową serią. I kolejny. I następny.

Teraz dopiero widzisz – ich widzisz. Ledwo trzymają się na nogach, ale wprawne odruchem ręce wciąż niosą śmierć. Setki wystrzeliwanych kul – choć wzrok zamglony i przymierzyć się trudno – wreszcie trafia w cel. I strącają z trudem zbudowane przez bezkresnych wędrowców gniazda.

Niszczą domy bezbronnych i zmęczonych ptaków. Niszczą twą nadzieję.

Już nigdy ze szczytów dachów nie rozlegnie się znajome klekotanie.

A kolejne germańskie truchło wgnije w ziemię.

Bo to był germański bocian.

Boże! To jakiś obłęd!

 

Urodził się po wojnie, ale z opowieści już nieżyjącego ojca wie, skąd się wziął w tym domu, na tej ziemi. I niewiele więcej.

Jesienią ojciec miał wyjść z wojska i wrócić do rodzinnej wioski. Ale przyszła wojna, która dla młodego żołnierza trwała niespełna dziesięć dni. Zamiast w rodzinne strony, gdzieś w okolicach Grodna, czy Mińska, trafił za obozowe druty. W sumie nie było bardzo źle – w końcu był jeńcem. Zwykłym szeregowcem, ale żołnierzem. Po kilku miesiącach przyjechali do obozu i powiedzieli, że jeńcy wcale nie muszą siedzieć za drutami. Że, jeśli się zgodzą, mogą wyjść. Nie do domów, co prawda, tylko do pracy, ale jednak wyjść. Ojciec wolał pracę w polu – sam był chłopem – niż bezczynne i beznadziejne oczekiwanie na niewiadomoco.

Zgodził się.

Wieś, do której trafił całkowicie różniła się od jego rodzinnej. Schludne, murowane obejścia, mnóstwo dziwnych maszyn, których wcześniej nie widział. Gospodarz, u którego miał spędzić kolejne lata, nie miał rodziny. Ani żony, ani dzieci.

Dał mu kąt na strychu obory, karmił, kazał ciężko pracować, tak jak sam ciężko pracował. Ale i tak było znacznie lepiej niż w obozie.

 

Chyba się nawet zaprzyjaźnili.

Gdy wojna się skończyła, gdy szał minął, gdy nastała nowa władza i nowy świat, ojciec postanowił, że nie wróci w rodzinne strony. Stary gospodarz nie uciekł i pogodzony z losem dalej ciężko pracował. Ojciec przywykł.

Właściwie nic się nie zmieniło, poza jednym – ojciec nie musiał już mieszkać kątem nad oborą, nie trzeba się było martwić, że człowiek w brunatnej koszuli będzie krzyczeć na gospodarza, że je z polskim robotnikiem przy jednym stole. Potem w domu pojawiła się jego matka, potem on, siostra. A potem stary gospodarz zmarł.

Ale zanim odszedł, to gospodarstwo przepisał na ojca.

Dawnych mieszkańców wsi nie ma. Nie ma też ich potomków. Była jeszcze jedna stara Niemka, na początku wsi mieszkała, ale też umarła i już nie ma nikogo kto wiązałby dziś z wczoraj. Pozostały tylko dwa zapomniane cmentarze i to wszystko.

 

 

 

Mijają lata. Niby wtapiają się w nowy świat - w końcu zostało ich niewielu, mieszane małżeństwa są czymś normalnym a oficjalna wersja Historii tworzy z nich tutejszych. Przestali być Prusakami, przestali być Niemcami.

Ale normalności nie ma. Wciąż ktoś wyjeżdża pozostawiając na pastwę zabudowania i ziemię, którą od pokoleń rodzina uprawiała. Wciąż dzieci w szkole wyzywane są od Szwabów, Szkopów, faszystów. Nawet te noszące nowe, polskie nazwiska.

O, okrutna ironio losu. Te same dzieci, które w polskiej szkole są Szwabami, Szkopami, hitlerowcami, gdy wyjadą do resztek dumnej Historii nazywane są Polakami, polskimi studentami.

„Kim my właściwie jesteśmy?” pytają rodziców a ci nie potrafią odpowiedzieć.

Kim my właściwie jesteśmy?

Kim my właściwie jesteśmy, skoro wciąż o naszej przeszłości nie możemy mówić i dla naszych najbliższych nasza historia, nasza przeszłość, nasze dzieciństwo są obce i nieznane?

Wnuczka poprosiła babcię by ta jej pomogła z pracą domową z języka polskiego. Babcia pomogła jak umiała, ale następnego dnia wnuczka przyszła z pretensjami.

- Babciu ty mi źle powiedziałaś, pani w szkole musiała wszystko poprawić.

Babcia posadziła wnuczkę obok siebie na kanapie i zaczęła jej tłumaczyć:

- Nastuś - bo tak ma na imię wnuczka, czyli Anastazja - babcia nie chodziła do polskiej szkoły…

Wnuczka popatrzyła na babcię ze zdziwieniem i zapytała:

- Jak to, babciu, do polskiej szkoły nie chodziłaś?

- Nie

- I nie urodziłaś się w Polsce?

- Nie.

- To ty mi powiedz, babciu, jak ty się w Polsce znalazłaś?

 

Dwa lata po okrutnym morderstwie zapisano ostatni rozdział Prus wpisując w klepsydrę straszne i nieprawdziwe słowa:

Państwo pruskie, które od początku było nośnikiem militaryzmu i reakcji w Niemczech de facto przestało istnieć. Kierowani chęcią zachowania pokoju i bezpieczeństwa narodów i pragnieniem zapewnienia dalszej rekonstrukcji życia politycznego w Niemczech na podstawie demokratycznej, Rada Kontroli postanawia co następuje:

Artykuł 1. Państwo Pruskie wraz ze swoim rządem centralnym i wszelkimi jego agendami zostaje zlikwidowane.

Rozbiór Prus się dokonał. Z politycznej mapy świata wymazano państwo, które miało nie do przecenienia wkład w stworzenie współczesnej Europy. Bo to nie jest tylko zjednoczenie Niemiec i Niemców i stworzenie jednego z najważniejszych graczy polityki światowej od z górą stu lat.

To – tak! tak! – zasady cywilizowanego prowadzenia wojny, w tym prawo i obowiązek żołnierza do odmówienia zbrodniczego rozkazu. To mające dwieście lat prawodawstwo zrównujące w prawach obywatelskich ludność żydowską.

Nie, nie było pięknie, wspaniale i miłosiernie.

Ale było prawo prawie jak Prawo.

W „okropnych” Prusach mógł strasznie prześladowany Drzymała toczyć swój zwycięski bój. To w kraju „wolności, równości i braterstwa” sądzono i skazano Dreyfusa. To wyspiarscy piewcy wolności i wolnego handlu zamknęli jako pierwsi ludzi w łagrach.

Zniszczono nie tylko państwo, ale kilkusetletnią Tradycję i Historię. A nade wszystko Ideę Państwowości i Obywatelstwa.

Co zostało z Dumnego Narodu? Czym się stał? Co dziś znaczy Dumny Naród?

Dyplomacja sakiewkowa i wymuskane żołnierzyki.

A resztki Dumnego Narodu rozsiane po niegdysiejszych wschodnich kresach?

A Prusacy? Wschodni Prusacy?

Co z nimi?

Co z nami?

Czy jesteśmy w stanie rzetelnie spojrzeć w przeszłość, rozważyć wszelkie „za” i „przeciw”, prawdziwie - sercem i umysłem - poczuć Historię a w niej pojedynczą zbrodnię i skalę zbrodni totalnej? Jesteśmy w stanie zrozumieć, objąć skalę potworności, które przyniosła zima 1945, ich źródła i ich konsekwencje? Jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialność za przeszłość i tej przeszłości, pamięci tej przeszłości,  bronić?

Potrafimy wyspowiadać się i ruszyć naprzód?

Nie wiem. Chcę wierzyć, że przynajmniej ja się do tego zbliżam.

Czas przeszły i totalnie dokonany…

Ale czy aby na pewno?

Przecież owe wschodnie hordy nie zniknęły, niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane – ono wciąż jest i dziś bardziej niż jeszcze kilka, czy kilkanaście lat temu. I wciąż ludziom nie chce się pomyśleć nad konsekwencjami wyborów.

Wciąż żyją Świadkowie, dzięki którym możemy odczytać znaki czasów.

Si vis pacem para bellum. A nade wszystko honor i nie czyń drugiemu co tobie niemiłe, choć gdy bliźni podły, wtedy…

Wierzę, że nadszedł czas, gdy Bóg przestał się na nas obrażać i wreszcie wybaczył.

Wierzę, że nadchodzi dzień, gdy znów będzie można bez lęku spojrzeć w przyszłość i zaśpiewać:

Ziemio ciemnych lasów

i przejrzystych wód

przestrzeń twych zagonów

jasny przemierza cud

 

„Odpoczynek wszystkim uśpionym i pokój wszystkim zmarłym”. Tymi słowy Ernst Wiechert zakończył jedno z najważniejszych dzieł swego życia – „Dzieci Jerominów”, swoiste pożegnanie z Prusami.

A ja pragnę dodać do tych słów tylko jedno: pokój pamiętającym

 

oraz:

Land der dunklen Wälder

und kristall'nen Seen,

über deine Felder

lichte Wunder geh'n.[ii]

 

 

 

 

 

 

 

[i] Pierwsza zwrotka Ostrpreuβenlied, tłumaczenie

 

[ii] Pierwsza zwrotka Ostrpreuβenlied, wersja oryginalna

SIEGERSWELT

Ad imaginem quippe Dei factus est homo

                                                                                             et

                                                                                            Ad maiorem Dei gloriam

bottom of page